Następną historię z Tajskimi służbami granicznymi mieliśmy zaraz po przylocie z Myanmaru. Podobno Tajską wizę wjazdową ważną przez 15-ście dni można bez problemu otrzymać bezpośrednio na lotnisku. Otóż k.....rwa nie!!!, nie można i już. Bo zmieniło się prawo, a Polska razem z Angolą, Ruandą i siedemnastoma innymi krajami musi posiadać bilet wylotowy z Królestwa Tajlandii. I weź ich człowieku przekonaj, że chcesz opuścić lądem ten kraj. Bilet dookoła świata także ich nie interesuje. Mają być Tajskie linie lotnicze i już. W końcu wpadam na pomysł, że Air Asia, to też w jakiś tam sposób są tajskie linie lotnicze na dowód czego pokazuję bilet przelotowy z Malezji na Borneo. O dziwo w końcu to kupują, ale i tak dwie godziny nerwów stracone. I tak dobrze że nas w ogóle wpuścili, i nikt nie zwinął bagaży, które jeździły sobie przez ten czas na taśmie.
Ech Tajlandio, ile Cię trzeba cenić ten tylko się dowie, kto Cię stracił.
Śmiać mi się teraz chce gdy o tym myślę: o tych wszystkich historiach z Krabi, gdzie w restauracji pomimo angielskiego menu, nikt nie wiedział co znaczą tajemnicze słowa „rice i noodels”. O hotelu w Bangkoku za 6 baksów, w którym na nasze grzeczne -Good Mourning- odpowiadano zawsze tym samym -pay now- O słynnej ulicy na Patpongu, na której ofiarowywano nam na zmianę, a to - Banana show - a to - Ping pong show - O sklepie spożywczym po którym właściciel ganiał nas z kijem basebolowym. A także o tych wszystkich obleśnych dziadkach, którzy spacerowali po plaży w stringach. O wiecznym -masaszsz mister, masaszszsz ???- I kilku innych tego typu historiach, od których moja przepona jest teraz poważnie zagrożona, więc zamilknę póki co.