U podnóża góry znajduje się ukryty za murami klasztor świętej Katarzyny, z pod którego rozpoczynają się wszystkie wspinaczki. Nie jest źle. Dwie godziny brodzenia w mroku i jestem na szczycie. Dorocie widać przypadło do gustu leniuchowanie, bo zdecydowała się zostać na dole. Kto wie, może miała rację. Na szczycie jest przeraźliwie zimno. Przemyślni Arabowie, których jest tutaj chyba tyle samo, co i turystów. Nawołują nieustannie
- matress, blancket, matress, blancket -
Szczękam zębami. Kiedy w końcu nastanie ten cholerny świt? Gdy w końcu jednak słońce zaczyna przecierać zaspane oczy, jestem już tak zziębnięty że ledwie rzucam okiem na roztaczającą się panoramę. W dół idzie się znacznie przyjemniej, zwłaszcza że zrobiło się cieplej, a i góry zaczynają mienić się bardziej wyrazistymi kolorami. Widzę też że sporo osób dopiero teraz rozpoczyna wspinaczkę. Cóż, Oni przynajmniej nie zmarzną.