Po wyjeździe z Gold Coast-u dopadła nas pora deszczowa i to był właściwie koniec zwiedzania. Deszcz lał praktycznie dzień i noc, aż do samego Sydney.
Samochód też ciągnął już ostatkiem sił. Na kemping dojechaliśmy kompletnym gratem, którego opony były tak starte, że sterczały z nich druty. Jedna z nich nam nawet wybuchła już na ulicach Sydney. Najwyraźniej dobiliśmy do celu podróży. Teraz trzeba sięgnąć po zaskórniaki. Wyciągam ostatnie dwieście dolarów, które były schowane na czarną godzinę. Dori też ma jeszcze około setki. Starczy akurat na opłacenie kempingu na tydzień, bilet na metro i wstęp do zoo. Dalej trzeba będzie sobie radzić.