Do granicy Nepalu dojeżdżamy małym i bardzo niewygodnym autobusem. Załatwiamy wizę i kładziemy się spać w którymś z tutejszych obskurnych hotelików. A rankiem znów wsiadamy w mały niewygodny autobusik i ruszamy dalej wprost do Katmandu. Przy tej okazji mamy też możliwość na własne uszy się przekonać, że w Nepalu muzyki słucha się naprawdę na full. A że muzyka ta wyróżnia się nader wysoką tonacją, tak więc jedziemy wśród ogólnego jazgotu, podkręcanego jeszcze popiskiwaniami Nepalskich szansonistów. Tylko jakby przy okazji mijając kolejne przełęcze, wzgórza i doliny nad którymi rozpływają się przewodniki. I tak do samego Katmandu.
A tam można się już rzucić w wir zakupów. Tanio, choć z jakością bywa różnie.
Jednak Katmandu pełne świątynek, ołtarzyków, pagód, młynków modlitewnych, nieco nas jednak rozczarowało. Cóż, tak to niekiedy bywa podczas długiej podróży, że któraś z kropli przepełnia czarę, a nasza najwyraźniej postanowiła rozlać się właśnie w Nepalu. Chociaż teraz z perspektywy czasu i zdjęć, które oglądam, stwierdzam, że kraj ten ma w sobie dużo więcej do zaoferowania niż nam się pierwotnie wydawało. Wtedy jednak szczęście nam nie sprzyjało. Górę brało zmęczenie. Himalaje udało się zobaczyć dopiero 6-tego dnia pobytu w Pokharze, w której się zresztą rozchorowałem.