Dojeżdżamy do Te Anau. to jakby brama wjazdowa do jednego z przyrodniczych cudów świata, Fiordolandu. Wstrętna pogoda. Jesteśmy w Alpach Południowych. Często schodzą tutaj lawiny. Stąd nie do końca pewna jest nasza wyprawa do Milford Sound. Przepisy mówią że w zależności od pogody i pory roku trzeba mieć założone łańcuchy na kołach. a jeżeli ktoś takowych nie posiada (czyli my) może je sobie wypożyczyć na którejś ze stacji benzynowych. No i masz babo placek. Człowiek ciuła te dudki, by mu starczyło do końca wyprawy, żałuje sobie na wszystko, a tutaj taki zgrzyt. 20 dol dziennie leci sobie w sina dal z powodu jakiś tam głupich łańcuchów. No ale co? skoro trzeba, to może rzeczywiście trzeba? Lepiej nie ryzykować że staniemy gdzieś po drodze, albo stoczymy się w przepaść. Ładujemy te łańcuchy do wozu i w drogę.
No tak, jest dokładnie tak jak podejrzewaliśmy. Droga wije się pod górę nie więcej niż pod kątem jakichś 20 stopni. Przy lodowcach wzniesienia były znacznie większe i nikt robił z tego powodu żadnej hecy. Gdyby nie ta afera z łańcuchami, nawet byśmy nie zauważyli, że coś może być nie w porządku. Polskie drogi jednak hartują człowieka.