Następny dzień miał być dniem relaksu. I właściwie był. Przynajmniej do chwili obiadu, gdy skusiła nas hamburgerowa promocja w którejś z knajp.
Efekt był taki że już połowie drogi do Cuzco nie za bardzo wiedziałem co się dzieje. Wymioty, dreszcze, ból mięśni, ledwie dojechałem do hotelu.
Po paru godzinach, zatrucie dopadło też Dorotę. I leżeliśmy tak oboje pół żywi przez kolejne trzy dni.
A trzeba powiedzieć że mieszkaliśmy w hotelu dla tubylców. W towarzystwie dosyć niewybrednego miejscowego onanisty, z którym to przyszło dzielić nam łazienkę. Zaraz też okazało się, że ten dziarski 60-cio letni dewiant przynajmniej dwa razy dziennie zaspokajał w tejże łazience swoje dzikie żądze. A przy tym nigdy nie raczył zamknąć choćby za sobą drzwi, ani spuścić wody. Można więc było patrzeć jak pręży swoje obleśne ciało ponad zlewem, sapiąc przy tym i dysząc nieludzko. Do łazienki chodziliśmy więc tylko rano, gdy nasz onanista leżał jeszcze spokojnie w objęciach Morfeusza, i popołudniu zanim zdążył wrócić z miasta.