Torres de Paine. Na sam dźwięk nazwy już mi się zimno robi. Wczesna wiosna to nie jest najlepsza pora do zwiedzania tej części Chile i Argentyny. Wiatr wywiewa wodę z jezior. Śnieg pada na zmianę z deszczem i gradem. Słynne iglice, to pojawiają się to znikają w chmurach. W dodatku monopol, czyli wszystko zorganizowane, tak jak nie lubimy, czyli drogo.
Wstęp do parku 30 baksów. (można obejść) Jedyne schronisko, dormitorium 35 dolców od osoby. W dodatku trzeba mieć szczęście żeby zdobyć tam miejsce. O noclegu pod gołym niebem mowy nie ma. Można zamarznąć. Ale za to trasy takie jakie lubimy najbardziej, długie i zróżnicowane. Jest więc piękny lodowiec Grey. Są góry (bo to góry hehe). Są obłędne widoki. Są i pumy, bo widziałem ślady. (Byłem sam, a ślady były na tyle świeże że skóra mi lekko ścierpła. Pumy są bardziej niebezpieczne dla człowieka niż inne duże koty) Są też wiszące na pół metra w dół, sople lodu i zamarznięte wodospady. Tak jak to na ziemi bólu.
No cóż to by było na tyle. Chociaż trzeba jeszcze dodać że ciastka w Puerto Natales były jeszcze większe i jeszcze pyszniejsze od tych w Valparaiso.