Brazylia zaczyna nam się coraz bardzej podobać. To zresztą już nie pierwszy raz, gdy zła sława wyprzedza rzeczywistość. Tutaj, na miejscu ludzie okazują się fantastyczni, pozdrawiają się, unosząc w górę kciuki, ubierają kolorowo. Od razu widać że mają też inny, gorętszy temperament, są gościnni i otwarci. Zupełna odwrotność Argentyny. Tam w autobusach każdy zajmował się swoimi sprawami. Tutaj każdy gada z każdym. Nie ma przerw. Cały czas coś się dzieje, coś jest warte skomentowania. Widać że to kraj z duszą. No i jedzonko, takie że palce lizać. Porcje olbrzymie, i chociaż słone jak pierun, to i tak biją na głowę całą pozostałą południowo-amerykańską kuchnię. (Łącznie z przereklamowanymi, żylastymi Argentyńskimi stekami)
Fajnie się jedzie, chociaż odległości jeszcze koszmarniejsze niż w Indiach i Argentynie. A i gorąca krew nie sprzyja punktualności. I tak zamiast „rozkładowych” 42 godzin z Campo Grande do Porto Velho jedziemy 52 godziny. Co z kolei przekłada się na to, że w tych wszystkich niebezpiecznych miastach, o których trąbią wszem i wobec życzliwe turystom przewodniki, lądujemy zawsze w środku nocy. No ale co zrobić ?
W drodze do Porto Velho przeżywamy również chwilę grozy, gdy w pewnym momencie nasz autobus zostaje zatrzymany przez policję, a przy okazji okazuje się także, że nasz sąsiad przewozi ze sobą walizeczkę pełną narkotyków. Ot bagatela. Teraz zaczyna się przeszukiwanie. Zaglądają nawet do butów, pod siedzenia, wszędzie. Skóra jednak cierpnie nam w chwili gdy zaczyna się sprawdzanie innych pasażerów. Co by nie mówić mamy ze sobą jeszcze trochę liści koki z Boliwii, i te kokainowe herbatki, a także cukierki z Peru. Takie rzeczy w Brazylii są zdecydowanie zabronione. Na szczęście jednak nam jako turystom zaoszczędzono rewizji, ale emocje były że ho, ho.
Widać że to już niemal Amazonia, bo w Porto Velho zlewa na całego. Samolot oczywiście spóźniony (tak jak i wszystko inne, co służy do transportu ludzi) o 4 godziny. Ale co tam ważne że w końcu jednak lecimy.