Oferta ta jest głównie kierowana do turystów z szeroko pojmowanego „zachodu” Nas jednak nie stać na to, by płacić po kilkaset dolarów za kilkudniową wycieczkę podaną zresztą na wątpliwym uroku tacy. Oczywiście rozpoczyna się gra nerwów. Do ostatniej chwili nie wiadomo czy się uda. Jednak w końcu idziemy. Przewodnik oczywiście obowiązkowy. Nasz nazywa się Dupin i ma nas dokładnie tam jak się nazywa. Właściwie to jest tak potrzebny jak i obecny, czyli wcale. Trudno byłoby się zgubić. Droga szeroka prawie tak jak Polska Autostrada na Euro. Japończycy mają nawet swoich tragarzy. Jedni wchodzą, drudzy schodzą, i takim wężykiem idziemy sobie aż do schroniska.
Widoków niewiele, chmury przeszkadzają. Jedyna nadzieja że jutro będzie lepiej. Start o 02 30 rano. Ale zimno. Ciemno i wysoko. Na szczycie jesteśmy tuż przed wschodem słońca, by wraz z pierwszymi jego promieniami móc podziwiać górę i jej okolice. A jest co podziwiać, i nie chodzi tu jedynie o samą panoramę, co raczej o szczyt, który wygląda wprost niewiarygodnie. Niestety po godzinie musimy już schodzić, gdy zejdą chmury trudno będzie odnaleźć drogę powrotną. W zeszłym roku znaleziono tu zamarzniętą Brytyjkę, która zgubiła drogę na szczycie. Cynizm losu chciał żeby umarła zaledwie kilka metrów od liny która wyznacza szlak.