W Cuzco załatwia się pociąg do Macchu Pichu. Można też zwiedzać okolice. Znajdziemy tutaj różne interesujące Inkaskie pozostałości. Jest tego całkiem sporo i naprawdę warto się tutaj wybrać. Samo miasto także jest piękne. Zresztą w języku Keczua Cuzco znaczy ni mniej ni więcej, tylko Pępek Świata. No i mają tutaj market, co nie jest bez znaczenia biorąc pod uwagę że jedzenie na peruwiańskich ulicach i w restauracjach to jawne kuszenie losu. Zielone mięso to tutaj norma. A głównym posiłkiem Peruwiańczyków, wydaje się być hamburger, lub kurczak z frytkami. W supermarkecie można sobie za to kupić herbatkę z liści koki, albo cukierki robione z tychże samych liści. To taka ciekawostka, ale bardzo smaczna, a przy tej wysokości rzeczywiście pomocna. Tak więc w Peru zajadamy, albo pizze, z narażeniem życia, albo chodzimy do marketu, i kupujemy te cukierki i dobrze się przy tym bawiąc.
I tak nam mija kilka dni.
Rodaków jest tutaj jeszcze więcej niż w Arequipie. W oczy rzucają się zwłaszcza ci zorganizowani. Wieczorami, chodzą pijani po rynku i ryczą -Tylko we Lwowie-
Nam ryczeć nie kazano, wstąpiłem do pociągu, zresztą nie takiego byle jakiego (bo za 70 $) i pojechaliśmy do Aquas Caliente. (czyli Macchu Pichu) Nie dość że pociąg drogi jak nie wiem, to jeszcze chcą żeby im za kawę zapłacić.
A pocałujta się w nos. Siedzimy na przeciwko pary Holendrów. Widać że bywali w świecie. Opowiadają jak to się cieszą że jesteśmy już w Unii. Że nas potrzebują do pracy, i że wiedzą że kiedyś było nam ciężko, bo nie mogliśmy sobie kupić nawet hamburgera, a teraz możemy. A dzięki nim, tworzymy także wspólną Europę, więc jest cool. Tylko że ten skubaniec kupuje sobie tą fuckin'g kawę za 2 dolce, a do Macchu Pichu pójdzie i dzisiaj (bo chce na zachód słońca) i jutro (bo chce na wschód). A każdy wstęp kosztuje po 35 baksów.
Gdy dorzuca do tego jeszcze swoje wrażenia z wizyty w Burkina Faso. Gdzie w niemałe wręcz zdumienie wprawił go dobrobyt, w jakim żyją tamtejsi mieszkańcy. To przestało mi się chcieć z nim rozmawiać. Potem rzucił jeszcze garść rad które wcześniej dawał tym Afrykanom, których wzrok zahaczał o Europę. Czyli żeby się raczej kształcili i jechali pracować do Ghany, która jest bogata a zarazem kulturowo im bliższa. A więc czekać tam na nich będzie wyższy standard życia. To że konkurencja na tamtejszym rynku pracy mogłaby ich w sensie dosłownym zabić, już jakoś nie przyszło Holendrowi do głowy.
I właśnie wśród takich filozofii upłynęła nam podróż. Znalezienie noclegu w Aguas Caliente, to już pestka (choć obawialiśmy się czy nie będzie z tym problemów).
Miłe miasteczko. Wokół góry i piękna zieleń. Wspinamy się do kas biletowych, Zobaczyć czy da się jakoś przemknąć niezauważonym.
Jednak to dosyć wysoko, tak iść tylko po to, aby przekonać się że nic z tego. No cóż przynajmniej poznaliśmy drogę. Wracamy do miasteczka. Kupujemy bilety do ruin i czekamy nocy.