W końcu się udało. Jedziemy najpierw cztery godziny autobusem. Potem przesiadamy się na łódkę i płyniemy w górę rzeki, przez następne trzy godziny, by w końcu dotrzeć do domu naszego Indianina. Jutro ruszamy na sześciodniową wyprawę do dżungli. Jak się zresztą później okazało, była to najwspanialsza wyprawa podczas całego naszego pobytu w Brazylii.
Szliśmy z maczetami, sami stawiając kolejne obozowiska. Posiłki gotowaliśmy na ogniskach, kąpaliśmy się w strumieniach. (strasząc wpierw elektryczne węgorze) Widzieliśmy tamanduę. (mrówkojada)
Raz gdy king viper niemal przeleciał nam po stopach, zapytałem z głupia frant naszego indianina o surowice na wypadek ukąszenia. W odpowiedzi usłyszałem, że i owszem surowica jest, tyle że w Manaus, co biorąc pod uwagę, że po ukąszeniu żerarki pozostaje nam około pół godziny życia nie jest wielkim pocieszeniem. Potem była jeszcze jedna żerarka i kolejna, a także surucu curana (nie wiem jak nazywa się ten wąż po Angielsku) której nawet nasz Indianin nie odważył się złapać, choć wcześniej chwytał w rękę zarówno vipera jak i tarantule.
Wilgoć i ulewy takie, że można nas było wyżymać, i tak przez sześć dni. Po każdym takim dniu wędrówki, po postawieniu obozowiska, wykończeni, niemal rzucaliśmy się na nasze hamaki.